Strony

piątek, 26 lipca 2013

"Bradford Bad Boys"

Zaczęłam pisać opowiadanie "Bradford Bad Boys".
Fragment pierwszego rozdziału:

Usłyszałam głośny huk, a następnie dźwięk tłuczonych szyb. Instynktownie postanowiłam doznać bliskiego kontaktu z podłogą, przy której, w pewnym sensie, mogłam być bezpieczniejsza. Sparaliżowana leżałam na panelach z twarzą schowaną w dłoniach. Gdy cały szok minął po kilku sekundach, podniosłam wzrok i rozejrzałam się dookoła. Wszędzie szkła. Dużo szkieł. Leżałam wśród drobin rozbitych szyb. Na rękach i ramionach dostrzegałam liczne drobne rany. Postanowiłam się podnieść i stanęłam na chwiejących się nogach. Podeszłam do ram okna i dostrzegłam płonący wrak samochodu. Ogłuszona z nieznośnym szumem u uszach, podążyłam do holu i wybiegłam na werandę. Coś, co od kilku dni było moim nowym samochodem, który dostałam jako prezent urodzinowy, płonęło, a wokół w promieniu wielu metrów leżały jego szczątki. Upadłam na kolana, zaczęłam krzyczeć i rozpaczliwie płakać. Przyczyną huku był wybuchający samochód, wewnątrz którego był mój brat.


Jeśli Cię zaciekawiło, zapraszam na bloga: http://bradfordbadboys.blogspot.com/
Mam nadzieję, że polubicie to opowiadanie i nie będzie nudne jak flaki z olejem.
Dopiero pierwszy rozdział ;)

wtorek, 23 lipca 2013

HAPPY BDAY 1D!

Hej. To dokładnie 3 lata temu zostało utworzone One Direction aka całe moje życie.
Jestem z nich strasznie dumna i wiele im zawdzięczam.
Są dla mnie więcej niż wszystkim...
Wszystkie ich kochamy, prawda? x
ŻYCZĘ IM WSZYSTKIEGO NAJLEPSZEGO: JESZCZE WIĘCEJ SUKCESÓW, FANÓW, NAGRÓD, NOMINACJI ORAZ ODNOSZĄCYCH SUKCESY PŁYT, SINGLI I TELEDYSKÓW.

to wszystko, co jestem w stanie napisać, bo płaczę.. jestem z nich taka dumna i codziennie dziękuję Bogu za to, że są (1D).


_______________
co do bloga, prawdopodobnie zawieszam. nikt nie komentuje, nikt nie czyta. nawet nikt nie "ocenia".


to wszystko, co miałam Wam do powiedzenia.
dzięki za uwagę.

xoxo, Dżejn M. x

poniedziałek, 22 lipca 2013

Imagine number 42



Wyrywa mnie ze snu donośny tupot. Zdezorientowana, rozglądam się dookoła. Jeszcze nie świta, ale obolałymi oczami dostrzegam zagrożenie.
Trudno byłoby nie zauważyć ściany ognia sunącej prosto na mnie.
W pierwszym odruchu usiłuję zejść z drzewa, ale jestem przyczepiona pasem do gałęzi. Nieporadnie odpinam sprzączkę i zwalam się jak kłoda na ziemię, wciąż uwięziona w śpiworze. Nie ma czasu na pakowanie. Na szczęście plecak i butelka z wodą są w śpiworze. Wpycham do środka także pas, zarzucam pakunek na ramię i uciekam. Świat sprowadza się teraz do płomieni i dymu. Płonące konary z trzaskiem spadają z drzew i eksplodują pióropuszami iskier u moich stóp. Nie mam wyboru, podążam za zwierzętami.

Pędzę w ślad za królikami i jeleniami, dostrzegam nawet watahę dzikich psów gnających przez las. Wierzę w ich zdolność orientacji, bo mają bardziej wyostrzony instynkt. Są jednak dla mnie zbyt prędkie. Z gracją pędzą między krzewami, a ja zahaczam butami o korzenie i zwalone gałęzie. Nie mam co marzyć o dotrzymaniu kroku zwierzynie.

Panuje upiorny skwar, lecz od upału dokuczliwszy jest dym. W każdej chwili grozi mi uduszenie. Przyciskam do nosa górę koszuli, zadowolona, że ubranie jest kompletnie mokre od potu. Korzystam z cienkiej warstwy ochronnej tkaniny, biegnę dalej. Krztuszę się, usiłuję nie zwracać uwagi na śpiwór, walący mnie w plecy, i gałęzie, które wyłaniają się z szarej, dymnej mgły i nieoczekiwanie chłostają mnie po twarzy. Wiem tylko, że muszę biec.

Kataklizmu nie wywołał nieostrożny trybut, którego ognisko wymknęło się spod kontroli. To nie jest dzieło przypadku. Ścigają mnie płomienie nienaturalnej wysokości, jednolite, bez wątpienia zaplanowane i wzniecone przez człowieka, maszynę, organizatora. W ostatnim dniu z areny ziało nudą. Nikt nie zginął, może nawet nikt z nikim nie walczył. Widzowie w Kapitolu szybko stracą zainteresowanie, jeśli igrzyska nie będą dostatecznie pasjonujące. Do tego absolutnie nie wolno dopuścić.

Rozumowanie organizatorów jest proste. Sformowała się wataha zawodowców, która dąży do wymordowania pozostałych rywali, zapewne rozsianych po całym obszarze areny. Pożar ma nas zagonić w jedno miejsce. Mogę sobie wyobrazić bardziej subtelne sposoby nakłaniania ludzi do walki, ale temu nie sposób odmówić wyjątkowej skuteczności.

Przeskakuję nad płonącą kłodą. Sus nie jest dostatecznie wysoki. Dolna część kurtki staje w płomieniach, muszę się zatrzymać, aby zedrzeć z siebie ubranie i zdusić ogień butami. Nie zamierzam jednak zostawić częściowo zwęglonej i dymiącej odzieży. Lekceważę ryzyko i wpycham kurtkę do śpiwora, mam nadzieję, że z braku dostatecznej ilości tlenu ogień zgaśnie. Wszystko, co mam, mieści się w śpiworze. To niewiele, ale musi mi wystarczyć do przeżycia.

Po kilku minutach czuję nieznośne pieczenie w gardle i nosie. Wkrótce zaczynam kaszleć bez opamiętania, mam wrażenie, że płuca mi się gotują. Paskudne uczucie przeradza się w cierpienie, a każdy oddech boleśnie rozpala wnętrze klatki piersiowej. W chwili gdy żołądek podchodzi mi do gardła, udaje mi się schronić pod występem skalnym. Wymiotuję, przepada mizerna kolacja i żałosne resztki wypitej wody. Spazmatyczne torsje trwają do czasu, gdy organizm nie ma już czego usunąć z przewodu pokarmowego.

Przez moment tkwię na czworakach, ale wiem, że muszę ruszać w dalszą drogę. Przeszywają mnie dreszcze, mam zawroty głowy, z wysiłkiem chwytam upragnione powietrze. Pozwalam sobie na wypłukanie ust odrobiną wody, wypluwam wstrętny osad i wypijam kilka łyków z butelki.

Masz minutę, powtarzam sobie. Jedną minutę na odpoczynek.

Korzystam z okazji, aby uporządkować ekwipunek, zwijam śpiwór i byle jak upycham wszystko w plecaku. Minuta dobiegła końca. Wiem, że pora ruszać dalej, ale dym utrudnia mi myślenie. Moim kompasem były dotąd chyże zwierzęta, lecz za nimi nie nadążałam. Mam świadomość, że jeszcze nie wędrowałam po tej części lasu, dotąd nie natrafiłam na tak pokaźnej wielkości skały jak ta, pod którą się teraz ukrywam. Dokąd zaganiają mnie organizatorzy? Z powrotem w stronę jeziora? Na nowe tereny, pełne nowych niebezpieczeństw? Zaledwie przez kilka godzin cieszyłam się spokojem nad stawem, kiedy rozszalał się żywioł. Czy dałabym radę wędrować równolegle do czoła fali ognia i w ten sposób powrócić w okolice, z których uciekłam? A może przynajmniej udałoby mi się wrócić nad staw, do źródła wody? Pasmo pożaru musi mieć gdzieś swój kres, a ogień nie może palić się w nieskończoność. Płomienie zgasną, ale nie dlatego, że organizatorzy nie potrafią ich podtrzymywać. Po prostu nie wolno znudzić telewidzów. Gdybym przedostała się na drugą stronę linii ognia, uniknęłabym spotkania z zawodowcami. Postanawiam obejść piekło, choć wiem, że nadłożę wiele kilometrów. Długą, okrężną trasą powrócę tam, skąd uciekłam. Nagle tuż obok, w odległości pół metra od mojej głowy eksplodują na skale pierwsze dwie kule ognia. Wyskakuję z kryjówki, strach na nowo podwaja moje siły.*




-Skarbie, hej! Hej, obudź się! Skarbie! - słyszę doskonale znany mi głos. Głos mojego Anioła Stróża. Otwieram oczy i widzę zmartwionego Nialla. -To tylko koszmar. Jestem tutaj. Ze mną nic złego Ci się nie stanie. - zapewnia i przytula mnie do siebie.
Od jakiegoś czasu mam dziwne sny. Są one pełne fantastyki i praktycznie mało realne. A jednak budzę się przestraszona i w mojej wyobraźni wyglądają tak realistycznie, że moja podświadomość bierze je za wydarzenia prawdziwe. Na szczęście mam przy sobie swojego Anioła, który weźmie mnie w objęcia i dzięki temu jestem pewna na sto procent, co jest fikcją, a co rzeczywistością. Przy nim czuję się bezpieczna.


_____________
*Fragment "Igrzysk Śmierci" S.Collins (rozdział 12/13)
Ostatni akapit jest mojego autorstwa.

Czekałam na jakikolwiek komentarz od Was. Niestety nie doczekałam się.
To "coś" powyżej również nie należy do genialnych, ale jakiś odzew od Was, choćby krytyki, przydałby się.
Jesteście, czy Was nie ma?

xoxo, Dżejn M. x

niedziela, 14 lipca 2013

Imagine number 41.


Magia wakacji była jakaś niewyczuwalna. Dawny entuzjazm do całodziennych spotkań i wygłupów z przyjaciółmi nieoczekiwanie wygasł. Chciałam tylko i wyłącznie samotności. Ale jakiego nastroju spodziewać się można, gdy za oknem zamiast słońca są chmury i deszcz. Nie poznawałam sama siebie. Dusza towarzystwa, uwielbiająca się śmiać, całymi dniami leżała samotnie wpatrzona w sufit z słuchawkami na uszach i łzami pod powiekami. No może nie dosłownie. Przez większość dni opiekowałam się moim młodszym braciszkiem, podczas gdy rodzice byli w pracy. I tego towarzystwa również miałam dość. Ośmiogodzinna opieka nad małym szkrabem, wczesne wstawanie i spełnianie zachcianek, byleby nie płakało, to coś nie dla mnie. Młodość rządzi się swoimi prawami i chciałam wolności. żądałam od losu zmiany swojego życia, ale ten uparcie nie miał zamiaru mi pomóc. To mnie męczyło. A do tego niezliczone pretensje rodziców. Miałam wolne i pragnęłam wypoczynku w samotności, ale oni mi to utrudniali. Nie miałam się gdzie wyrwać. Przyjaciele? Niby dlaczego mam poświęcać czas mojego życia, który jest jego nieodzowną częścią i nigdy nie powróci, dla kogoś, kto jest względem mnie obojętny, a gdy jest w potrzebie nagle sobie o mnie przypomina? Rodzina? Odpada. Zdana byłam na nocne użalanie się nad moim życiem.

Kolejny lipcowy wieczór. By uniknąć kolejnych kłótni z rodzicami, na którą najwyraźniej się zanosiło, wybrałam się na spacer z psem. Wierny kundel nigdy mnie nie zwiódł, a teraz mogłam go wykorzystać. Z racji tego, że negatywne wspomnienia wróciły miałam potrzebę wypłakania się. Ruszyłam do parku. Po raz pierwszy wyszłam z domu w starych jeansach, białym podkoszulku, na który zarzuciłam stary, beżowy sweterek i niestarannie upiętym koku. Nawet nie nałożyłam makijażu. Nie chciało mi się. Nie byłam sobą. Tak mi się wydawało. A może właśnie byłam sobą? Może moja natura polega na prostocie? Załamywało mnie to, że nie wiedziałam kim jestem, jakie mam cele i kim chcę być. Ze spuszczoną głową dotarłam do opustoszałej części parku, na huśtawki. Spojrzałam w niebo, które częściowo zasłaniały konary niedaleko rosnącej brzozy. Coraz więcej gwiazd na nim tańczyło. Wydawały się takie radosne.. smutna muzyka w słuchawkach i błyskawicznie moje oczy zaczęły się szklić, roniąc kilka słonych kropel.
-Co się stało?
-Słucham? Nie, nic. Wszystko w porządku. – odpowiedziałam, spojrzawszy na stojącą obok mnie postać. Był to dość wysoki, dobrze zbudowany chłopak w marynarce z postawionymi ku górze włosami. Usiadł obok mnie na huśtawce. Spojrzałam w jego zielone oczy, dostrzegając zatroskanie.
-Płakałaś. – zauważył.
-Nie. No co Ty. Wydawało Ci się. – podejmowałam próby zbycia się go. Bezskutecznie. Wciąż nalegał. Wzięłam psa dotychczas leżącego niedaleko mnie na kolana. – Po prostu mam doła. I tyle. – rzekłam. No cóż, to była prawda.
-Mhm – chrząknął, zamyślając się. – Może masz ochotę na gorącą czekoladę czy coś? Niedaleko jest fajna knajpka. To na pewno poprawi Ci humor. Służę także radą, jeżeli masz konkretny problem. – zaproponował z uśmiechem.
-Czy ja wiem.. nie chcę się narzucać. Poza tym jest już dość ciemno, mam ze sobą psa i rodzice pewnie będą się martwić. – wykręcałam się. Nie chciałam iść w takim stanie z jednym z celebrytów na spotkanie(?) w kawiarni.
-W takim razie koniecznie muszę Cię odprowadzić do domu. Pod same drzwi. – rzekł poważnym tonem.
-Ok.
Szliśmy ulicami oświetlanymi przez latarnie i rozmawialiśmy co chwilę się śmiejąc.
-A jak to jest być rozchwytywanym i uwielbianym przez miliony nastolatek? – zapytałam z zaciekawieniem.
-To jednak wiesz kim jestem?
-Oczywiście. Kto nie znałby słynnego Liama Payne`a. – powiedziałam zabawnie podnosząc brew na swój specyficzny sposób. Zaśmiał się.
-Dlatego ze mną rozmawiasz? – usłyszałam w jego głosie zrezygnowanie.
-Nie, skądże. Wydajesz się dość miły. Przepraszam, ale do tej pory myślałam, że jesteś zapatrzonym w siebie kolesiem, jak wszyscy w tej branży. Ale pomyliłam się i zwracam honory. Tylko dlaczego podszedłeś do mnie? Z litości, a może z tego, żeby się wykazać?
-Nic z tych rzeczy. Chciałem, byś podarowała mi swój uśmiech i … numer telefonu. – odrzekł zafascynowany. – To jak?
-Hmmm.. ok. dlaczego by nie?
Podałam mu rząd cyferek będących numerem mojego telefonu. Doszliśmy do mojego domu i pożegnaliśmy się symbolicznym podaniem sobie dłoni. Weszłam do domu i od razu odczytałam wiadomość, wcześniej meldując się, że przybyłam.

`Kiedy znów się spotkamy? Już nie mogę się doczekać. Liam :) xx` . uśmiechnęłam się do telefonu i odpisałam : `Mam nadzieję, że szybko :) x`.


__________
Witam Was po dłuuuuuuuuuuugiej przerwie!
Dziś krótki imagine. Znalazłam go gdzieś na dysku. Jest taki jakby... nijaki. Prawda?
Wracam do pisania. Są wakacje, więc nadrobię zaległości. Wiem, że są ogromne.
Ktokolwiek będzie czytał? Widzę, że nadal kilkanaście osób tu zagląda:)

Kocham Was i dziękuję za cierpliwość,
Wasza Dżejn M. xx